


Kiedy czytam tekst Błogosławieństw, przychodzi mi na myśl scena z Ewangelii według Mateusza Pier–Paolo Pasoliniego. Górzysty pejzaż zajmuje cały ekran, a gdzieś z boku, z dużego oddalenia widać grupę ludzi. I cichy, ledwie słyszalny głos Chrystusa: „Błogosławieni..., błogosławieni..., błogosławieni...” Trzeba bardzo uważać, aby nie uronić słowa. Potrzeba prawdziwego skupienia, by nie przeoczyć jednego z najważniejszych kazań Pana Jezusa. Intuicja włoskiego reżysera bardzo mnie przekonuje. Słowa Błogosławieństw nie zostały wyryte na kamiennych tablicach, a ich ogłoszeniu nie towarzyszyły błyskawice i gromy. Zostały rzucone na wiatr, powierzone roztargnionym głowom i niewprawionym uszom tłumu. Szaleńcze zaufanie Boga do ludzkiej pamięci! Na szczęście tym razem się nie zawiódł; znalazł się ktoś (może wielu?), kto usłyszał i zrozumiał. Zaczęli powtarzać jedni drugim, aż w końcu jakaś ręka zapisała je na skrawku papirusu. Lecz nawet teraz muszę wytężyć słuch i przyłożyć ucho do karty Pisma, żeby pomimo oddalenia, szumu wiatru, głośnego grania cykad i wszystkich hałasów mojego wnętrza usłyszeć głos Pana: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”.
Moje pierwsze skojarzenie na myśl o czystym sercu to obraz dziecka: szczere (koniecznie błękitne!) oczy, złote loczki, nieco naiwny uśmiech. Słowem, bardziej marzenie niż rzeczywistość. W takiej chwili rodzą się we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony — z góry skazana na nierealność przez moje tak zwane (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.