


Uczestnicząc w wielu mniej lub bardziej uroczystych liturgiach, coraz częściej z utęsknieniem czekam na ogłoszenia duszpasterskie. Dlaczego? Bo je po prostu rozumiem. Odnoszę zresztą wrażenie, że dla większości uczęszczających do naszych kościołów właśnie one są najważniejsze. Ogłoszenia bulwersują, budzą kontrowersje, rozśmieszają, po prostu interesują. Są wygłaszane w konkretnym celu i w związku z tym niosą z sobą jakąś myśl. Informują, zachęcają, ganią, wychwalają i w ten sposób integrują lud Boży, a przede wszystkim są wyrazem tego, co naprawdę chce powiedzieć duszpasterz.
Kaznodziejska ciuciubabka
Niestety, niewiele z pozytywnych cech ogłoszeń da się przypisać kazaniom. Póki jeszcze słyszymy tak zwane przykłady z życia – trudno się czepiać. Kaznodzieje potrafią opowiedzieć coś zabawnego, wzruszającego, interesującego.
Póki zostajemy na płaszczyźnie czysto ludzkiej, nie jest źle – wielu księży i zakonników przemyślało problemy relacji międzyludzkich, ma za sobą doświadczenie życia we wspólnocie, wielu jest też przyzwoitymi psychologami amatorami.
I dopóki trzeba przypomnieć sobie wiedzę egzegetyczną, także nie musi być tragicznie – przy minimalnym przyłożeniu się do kazania z pomocą opracowań czy notatek z seminarium można wiele zdziałać. Prawdziwy problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba przejść na teren teologii…
„Przyjmijmy Boże zaproszenie na wejście w przestrzeń tajemnicy Eucharystii”
„Przeprośmy Boga, że nie zajmował pierwszego miejsca w naszym życiu”
„Otwórzmy nasze (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.