


Są takie miejsca, o których w pewnym momencie dorosłego życia człowiek wie, że musi do nich dotrzeć. To nie jest metrykalne dorosłe życie, żadne 18 plus. Dojrzeć do pewnych chceń można przecież wcześniej lub później. Zależy to od człowieka. Tak jak i miejsca, które są dla niego ważne. Będzie więc nastoletnia myśl o Indiach, tak dojrzała, że zadziwi niejednego. Będzie Australia z niespotykaną nigdzie indziej przyrodą i kuchnią, która – jak żadna inna – łączy to, co zachodnie, anglo-amerykańskie, z tym, co wschodnie, pochodzące prosto z krajów południowego Pacyfiku. Będą wreszcie Niemcy, dokąd – choć może trudno w to uwierzyć Polakowi – nie jedzie się do pracy, na saksy, lecz podziwiać secesję w Berlinie.
Też mam swoją listę miejsc, do których chciałabym dotrzeć. Był na niej Izrael.
Fascynował mnie, odkąd pamiętam. Kraj zbudowany z niczego. Pustynie, skały, skwar, wody tyle, że nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, a wokół sami wrogowie (nikt przecież Żydów na Bliski Wschód w XX wieku nie zapraszał). Nie ma tu niczego, co ułatwiłoby dzieło tworzenia. Niczego. Lecz jednocześnie w tej pustce jest wszystko: wiara, nadzieja, że ten kraj Żydom się należy. Wszystkie lęki Izraela, cała jego siła, biorą się chyba z tego paradoksu.
Granice
Jest słoneczny, upalny poranek, gdy ląduję w egipskiej Tabie. Niedaleko stąd leży izraelski Ejlat. Ale to tylko geografia, dostać się do Izraela nie jest łatwo. Bo to cudem wywalczone państwo skończyło zaledwie dzień wcześniej 65 lat, jak na kraj jest więc niemowlęciem. Izrael to oblężona twierdza. Bo pokój z Egiptem (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.