



Od wielu lat bolączką polskiego filmu był brak solidnego kina popularnego. Pomiędzy miernymi owocami popkultury a elitarną sztuką artystyczną od lat 90. ubiegłego wieku ziała przerażająca pustka. Jak na lekarstwo mieliśmy produkcji świetnych jakościowo i jednocześnie przystępnych dla masowego odbiorcy. Nic więc dziwnego, że z sal kinowych widzowie przenieśli się do własnych domów, a szeroki biały ekran zamienili na telewizor.
Szczęśliwie od jakiegoś czasu ten trend zaczyna się odwracać. Pojawiają się obrazy naprawdę wyjątkowe i chętnie oglądane przez tysiące Polaków. Odradza się to, co w dobrym tego słowa znaczeniu nazywamy kinem popularnym. Takie filmy jak „Sala samobójców”, „Róża” czy „Jesteś Bogiem” są dobrym tego przykładem. „Mój rower” w reżyserii Piotra Trzaskalskiego z całą pewnością dołączy do tej listy.
Recepta na pop
Jaka jest recepta na dobre kino popularne? Potrzebna jest historia, która porusza albo nawet chwyta za serce. Musi to być opowieść o sprawach ważnych i na tyle uniwersalnych, by ludzie masowo mogli się w niej przejrzeć. Dodajmy do tego jeszcze kilka aktorskich gwiazd, świetną muzykę, ambitne zdjęcia i sukces gotowy. Oczywiście tylko przy założeniu, że wszystko zostanie wykonane po mistrzowsku.
Tak właśnie jest w przypadku najnowszego filmu Piotra Trzaskalskiego. Napisany wspólnie z Wojciechem Lepianką scenariusz to historia piękna i dotykająca ludzkiego wnętrza. Artur Żmijewski stworzył kreację niezwykle kontrowersyjną, wyrazistą i krwistą, co zapewne zaskoczy tych, którzy znają go przede wszystkim jako (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.
Pod ojcowskim spojrzeniem młynarza